Prolog
Rok 5879 wg kalendarza słowiańskiego
A przypuszczać, że u początku świat pokrywał ocean. Skrywając w sobie istoty, o których dziś możemy usłyszeć od starszyzny. Legend mówionych z ust do ust i powtarzanych by przyszłe pokolenia o nich nie zapomniały. Mówiono, iż Weles, pan podziemia gdy wynurzył się spod powierzchni wody i usłyszawszy głos Peruna – dryfującego na łodzi, pana nieba – przystąpił na pomysł stworzenia lądu. Płynąc na dno, zebrał piasek i przy pomocy drugiego stworzył ląd, z którego końca widać było początek. Tym samym ocean był mniejszy, miejsce dla oceanu zmniejszyło się, a nie było to przychylne dla Welesa.
Perun chciał więcej, stąpając po płaskim i piaszczystym terenie, dumny – iż od dziś nie musi już pływać na łodzi. Weles nie chcąc się zgodzić uciekł. Pan niebios widząc to zrzucił pioruny na Boga, tworząc pagórki, wzgórza i góry w miejscach, gdzie owe spadały.
Po dziś dzień trwa walka Peruna i Welesa, który przeistaczając się w wielkiego węża wydrążył wszelkie rzeki i jeziora. Do dziś każdy piorun szuka pana podziemi.
Otrząsłem się, przywracając do teraźniejszości.
Świt budził się do życia. Niebo nad moją głową robiło się blado-niebieskie. W oddali, gdzie nieboskłon był zasłonięty przez stare, liściaste drzewa – pojawiały się smużki czerwieni, barwiąc go w odcieni krwi. Chwyciłem kilka świeżych oddechów, smakując powietrze głęboko w płucach. Po czym załzawionymi i czerwonymi oczami rozejrzałem się dookoła.
Polana była otoczona gęstym lasem. Jej duża mchem i trawą porośnięta przestrzeń służyła jako miejsce obrządku ku czci Bogom. Na jej środku rosło wielkie i jeszcze starsze drzewo, którego korona przysłaniała niebo, a gałęzie o bladozielonych liściach, z odrobiną żółci dotykały delikatnie kwitnącego mchu. Osłaniając tym samym miejsce pod nim, które było spoczynkiem najwyższych.
W oddali, z drzewa i kamienia mogłem ujrzeć nieco jeszcze we mgle, wysokie na trzy metry wąskie posągi. Na ich szczycie z czterema głowami, obrócone w cztery kierunki świata. Obserwujące ludzi z wysoka, swym przenikliwym wzrokiem. Ich rzeźba była zbyt dokłada i pracochłonna, wymagająca czasu, ale i talentu. Przedstawiała historię prasłowiańskiego ludu, początek stworzenia i śmierć. Najwyraźniej, ktoś jeszcze o nie dbał. W czasie, w którym nie świętowaliśmy – drewno i kamień lśnił i połyskiwał, gdy światło porannego słońca muskało ich kształty.
Mój czarny płaszcz był nieco za długi, ciągnąc się nieznacznie po wilgotnym mchu. Przychodziłem tutaj co dnia, gdy świat budził się do życia. Właśnie teraz, u brzegu poranka i nocy, gdy na niebie widniał jeszcze wielki księżyc i wstawało, ze snu słońce. Właśnie w tym momencie magia wypełniała to miejsce. Prócz zapachu lasu i delikatnej woni leśnych kwiatów, można było wyczuć coś więcej. Coś co w chwili gdy słońce górowało już wysoko na niebie, zanikało. Mówiłem, iż jest to zapach bogów, naszych przodków i mitycznych stworzeń. Był to zapach, który przypominał mi woń świeżo ściętych róż mieszający się z zapachem gospody.
Wołchw. Hmm, tak mnie wołali. Pośrednik między ludźmi a światem cieni, którego dusza wędrowała tam, gdzie ludzkie oko nie ma wglądu. Nigdy nie uważałem się za lepszego, nie wywyższałem się ponad innych i bogów.
Zakryty ciężkim i czarnym kapturem, spod którego ciężko było dostrzec wyraz starej twarzy i kosmyk siwych już włosów… Dla wielu byłem wybawieniem, ale i kapłanem, który ma im pomóc. Lecz większość z nich, także widziała we mnie tajemniczą osobę. Widziałem w ich oczach strach przede mną, ale i przed słowami, które mogą paść z moich ust.
Zrobiłem krok do przodu, po czym zamknąłem oczy i wzięłam głęboki wdech. Słyszałem odgłosy życia, ptaków i zwierząt dookoła. Nie mogłem dopuścić by zaprzepaścić to co budowano tyle wieków. Coś, co wymagało wysiłku wielu. I wreszcie, coś co było tak piękne i wydawało się wieczne. Tylko bogowie znają nasze historie i w odpowiedniej dla nich chwili pomagają nam dotrzeć do odpowiedniego miejsca, kluczowego dla nas. Nie mogłem pozwolić by to zaprzepaścić, to miejsce i kulturę, pamięć.
-Welesie, czy dasz mi siłę? – mój głos wydawał się nienaturalny i ciężki – Perunie, czy pomożesz mi uchronić tej magii chodź szczyptę? Swaróg, Świętowid, Mokosz, o pani. Czy będziecie u mego boku, gdy z sił opadnę?
Wokół nastała cisza. Nie słyszałem już śpiewu ptaków, a jedynie lekki wiatr, który jak gdyby szeptał wprost do mych uszu. Przez chwilę mój oddech zrobił się szybszy, a mnie dosięgło wrażenie lekkości. Następnie szybko znikło. Z powrotem znalazłem się na tej samej polanie.
Raz jeszcze rozejrzałem się wokół siebie. Jakbym miał zapamiętać to miejsce po raz ostatni. Moje przeczucie mówiło mi, by być ostrożnym. Nigdy tego nie bagatelizowałem. Obróciłem się i wróciłem na starą, leśną ścieżkę, która zaprowadzi mnie z powrotem do mej chałupy.
***
Serce biło szybciej, nie byłem już tak młody jak kiedyś. Oparłem się o stare drzewo, próbując złapać oddechu i spojrzałem na swoją chatę. Z tego miejsca widziałem całą dolinę i małe domki biegnące w dół wraz z małą dróżką. Pierwszy szczególnie się wyróżniał.
Z dala od reszty, na skraju lasu i wioski. Zarośnięty zielonymi krzakami i gęsta, kolorową trawą, spod której nie widać było drewnianych bali – konstrukcji domu. Dach, niegdyś wyłożony strzechą, dziś porośnięty mchem i czasami białymi kwiatkami…. Spiczasty i spróchniały, gdzie zimą i jesienią, niekiedy przy obfitych opadach, woda przesiąkała do części mieszkalnej.
W oddali, bliżej lasu widniały dwa posągi, drewniane i wyrzeźbione ze wzorami bogów. Na ich szczytach, jak te z polany, cztery mściwe głowy bacznie obserwujące cztery kierunki świata. Pamiętam, to miejsce, gdy byłem zbyt mały by cokolwiek z otaczającego świata zrozumieć. Już wtedy świeciły i zbierały wokół siebie nierzadko tłumy ludzi. Z obsadzonymi kamieniami i wzorami, zachwycamy moje oczy – jak i dziś, nieco wyblakłe i bez wielu ozdobnych cech. Dopadł je czas, jak wszystko co tutaj się znajduje, ale nie te z polany. Tamte były w idealnym stanie, jakby ktoś codziennie ich doglądał.
Pamiętam piękną wiosenną noc. Miałem wtedy osiem wiosen, dzień był piękny i kolory, ciepły jak na początki wiosny. Obchodziliśmy Dziady, ku czci zmarłym, jedno z najważniejszych dla nas świąt.
Dookoła paliły się ogniska, wysokim i czystym, żółtym płomieniem paląc mnie w twarz. Stoły, na których po raz pierwszy mogłem zobaczyć tyle ofiary dla zmarłych, owoców, chleba, ryżu, mięsa czy miodu pitnego i piwa, wody. Wszystkiemu wśród czterech posągów, które tu niegdyś stały (dziś zostały dwa), wtórował śpiew ludności i Wołchwa, a zarazem modlitwa. Nieco dalej, u brzegu lasu – choć jeszcze na świętym miejscu obrzędów – było słychać głośne dudnienia w bębny, kilkorgu silnych i wysokich mężczyzn.
Wyjątkowo zapadła mi w pamięci owa noc. Zebrała się wtedy tutaj cała wioska, starszych i młodych ludzi chcących przywitać swoich przodków. W pewnym momencie ogniska buchały wyżej ogniem, ponad człowieka, sypiąc setki iskier ku gwieździstym niebu. U brzegu lasu zebrała się dzika zwierzyna, obserwując w oddali nasze poczynania.
Już wtedy wiedziałem kim będę. Mój kuj dał mi dobry przykład, ale i wymagającą lekcje życia. Jednak czułem, że będzie to droga, która przygotowali dla mnie bogowie.
Dziś, nocą było tutaj naprawdę ciemno, brak jakichkolwiek świec. Choć niegdyś teren kwitł w modlących się ludzi, dziś – co raz zadziej widziałem tutaj dzieci czy dorosłych. Lecz co raz częściej przychodziła tu zwierzyna, sarny czy jelenie, lisy…
– O zbyt wiele się przejmujesz Witomirze.
Głos dochodził z lasu. Zbyt dobrze słyszałem ten szeleszczący i specyficzny głos chłopca. Słyszałem już go kiedyś jako młody chłopiec. U poranka, biegnąc w dół, w stronę wioski. W oddali, gdzie las się kończył na dobre i zaczynały pola uprawne. Jego głos był donośny, przywitał mnie imieniem, a następnie podszedł bliżej, w mgnieniu oka był obok uśmiechając się, że może mnie zobaczyć. Wtedy wydawać się mógł obcym chłopcem szukającym zabawy, dziś byłbym pewny jednego z pomniejszych bóstw.
Otworzyłem drzwi pomieszczenia, skąd buchało ciepło ogniska i nieco bladego światła. Niebo robiło się szare. Jeszcze chwila by pojawiły się gwiazd i wielki jasny księżyc.
– Nasza wiara umiera – odparłem, bardziej do siebie niż do chłopca. – Ludzie zapominają swoje korzenie.
– Nie. Musisz wierzyć, dać siłę innym.
– Jestem już stary i zmęczony. Moje oczy widziały wiele, barbarzyństwo i miłość, ogień i wodę, …. – umilkłem na chwilę, ale ciężko znaleźć było mi dalsze słowa.
– A zobaczysz jeszcze wiele, o wiele więcej niż przypuszczasz Wołchwie. Masz to, co jest nam potrzebne.
Teraz to dostrzegłem, choć wydawało mi się jakbym widział je cały czas. Złote i niebieskie światełka na wysokości oczu, gdy noc była młoda, a na wsi było słychać ujadanie psów. Pary oczu, zwrócone ku mnie w czerni.
– Chciałbym by była to prawda. – obejrzałem jeszcze raz, po raz ostatni dziś las i zamknąłem za sobą drzwi, na nowo zasypując w ich miejscu sól i wieszając na nie główkę czosnku i cebuli.
Tylko tak mogłem się chronić przed niechcianymi. W dzieciństwie zawsze mi powtarzali , iż nie człowieka mam się obawiać. Lecz mroku, który niczym wąż pełza niewidoczny w gąszczu traw i kruk w czerń przyozdobiony, czeka niczym śmierć.
Wiedziałem czym grozi nam brak wiary. Podczas snu zbyt często nawiedzały mnie obrazy śmierci ludzi i bogów, z rąk innowierców. Widziałem upadek naszego słowiańskiego narodu, choć teraz zdawał się silny. Uderzyłem się mocno w pierś za tą myśl i usiadłem przy ogniu, ogrzewając nieco zimne dłonie.
[…] Mroczne Światy: Prolog […]