Skip to content

Znamiona Dusz: Rozdział 7

0 0 votes
Article Rating


Rozdział 7 / Tom

Tym razem przesłuchanie zaczęło się w budynku Rady, który znajdował się w samym centrum  wioski elfów. Otoczony był zielenią i marmurem. Budynek był niski, zbudowany z kamienia ze spiczastym dachem z czerwoną dachówką. Jego okna były małe, powyżej dostępu ciekawskich osób.
Weszliśmy głównymi drzwiami. Wysokie i z drogiego drewna, ciężkie i ciemne. Przy których czekał już na nas elf, którego już widzieliśmy ostatnim razem.
Rafael  Trond, stał i obserwował wszystko to, co dzieje się na zewnątrz. Ubrany w czarną szatę, która skrywała za pewnie broń, idealnie wpasowała się w jego delikatną posturę i nadawała mu powagi jak przystało na wysoko postawionego urzędnika. Jego wzrok przenikał nasze ciała.


– Zaprowadzę was na miejsce. – kiwną głową, po czym otworzył drzwi i wprowadził nas do środka.
Hala wejściowa , w której się znaleźliśmy była wielka. Wysoko zdobiony w diamenty i kolorowe freski z historii elfów. Sufit, na którym wysiały duże i złote żyrandole ozdobne był duży – ukazując potęgę tego miejsca. Jasne światło pochodziło jednak ze ścian, były to na złoto tlące się płomienie w przezroczystych bańkach. Na ścianach wisiały w złotych ramach stare, malowane ręcznie obrazy. Przestawiające niektóre fragmenty z wioski elfów, najprawdopodobniej z czasów przed Wielką Wojną Ras. W środku panowała cisza i przejmująca atmosfera.
Z wielkiej hali przeszliśmy do korytarza, który był przed nami. Było tam nieco cirmnej, dzięki temu panował tam półmrok. Dopiero gdy Trond otworzył jedne z wielu drzwi, do korytarza wpadło jasne, oślepiające światło. Zaprosił nas gestem do środka, po czym zamkną za nami drzwi.
Sala, w której miało odbyć się przesłuchanie była o wiele mniejsza, niż przypuszczałem. Teraz zdawała być się małą klitką, mieszczącą dwanaście osób. Rada liczyła sobie dziesięć. Wszyscy nosili na sobie widoczne stare rany po walkach. Część z nich była w starszym wieku, byłem pewien wręcz, że pamiętają o wiele więcej niż bym chciał wiedzieć. Wpatrzeni w pustą przestrzeń przed siebie, siedzieli na podwyższeniu.
Gregory Ralwey siedział na ich czele, jak zawsze jego wzrok przenikał wszystko i wszystkich. Ubrany w czarna szatę, wstał. W Sali zrobiło się cicho. Nikt już nie szeptał i rozglądał. Wszyscy wpatrzeni byli w niego.
– Wiadomo, dlaczego się tu wszyscy zebraliśmy. Nie muszę nikomu przedstawiać sprawy. – zamilkł na chwilę. – Więc zaczynamy. – spojrzał na mnie ostrym wzrokiem. – Tomaszu Kreewn, powiedz nam od początku jak do tego doszło.
Zacząłem od samego początku. Od tego jak Nali przypuszczała kim jestem i co musiała zrobić by odblokować moją magię. Później wszystko poszło już samo. Pominąłem jedynie fakt rozmów demonów w mojej głowie. Teraz wydawało się to złe. Mogło mi jedynie zaszkodzić. Tak jak i widok anioła, który zabrał Nali.
– Czy to wszystko? – zapytał Ralwey
– Tak – odpowiedziałem szybko nie patrząc na niego.
– Więc przyszedł do ciebie po tym wszystkim. Sam  Caroow?
– Tak. Myślę, że coś chciał ode mnie, bądź chciał sprawdzić, czy wszystko poszło zgodnie z planem.
– Tyle lat ciszy, aż w końcu pojawiasz się ty, a potem na nowo wszystko się zaczyna dziać. – krzykła jedna z kobiet. – Przyniosłeś nam jedynie śmierć. Tyle lat ciszy ze strony Caroowa i Martwej Krwi. Tylko czekać…
– Cisza! – zawył Ralwey. – Caroow nie bez powodu pewnie się tam pojawił. Na pewno względem ciebie ma plany. Byłbym głupcem gdyby to nie on zlecił śmierć Nali na twoich oczach. Morwert był jedynie jego pionkiem.
– Płynie w tobie krew Kreewn’ ów. – powiedział spokojnym głosem jeden z starszych mężczyzn. – A jeśli wiec wierzyć w pogłoski i krew demona…
– Sadzać po tym co się tam stało. – przerwał Ralwey patrząc po wszystkich. – Tak właśnie jest. Dlatego nie możesz tutaj dłużej zostać. Nie jesteś tu bezpieczny.
– Gdzie mnie odsyłacie?
– Do mojego starego przyjaciela, tam będziecie bezpieczni.
– Będziecie? – zapytała zdziwiona Sara, która dopiero teraz, po raz pierwszy się odezwała.
– Przykro mi panno Marder. Jutro o świcie wyjeżdżacie. Po tym co się stało, nie ma już odwrotu. – spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. – Tomaszu, pan Trond odprowadzi cię do domu. Spakuj tylko niezbędne rzeczy.

***

Gdy przeszliśmy przez magiczny port z domu Sary Marder , który zaprowadził nas na początek Alei Powstańców, ulica była pusta. Był już wieczór, według Tronda lepiej było pójść gdy będzie ciemno i unikać dodatkowych pytań, bądź osób które mogą obserwować mieszkanie. Lampy zgasły pozostawiając mrok, mogliśmy przejść niezauważeni. Panowała cisza, nawet odgłosy ptaków czy szczekania psów umilkły. Coś wisiało w powietrzu, było to czuć w kościach.
– Coś jest nie tak. – powiedział cicho Trond, idąc obok mnie. – Za bardzo panuje tu cisza. Jakby wszyscy wyparowali.
Nie mogłem się z tym nie zgodzić. Wręcz przeciwnie, po raz pierwszy zgadzałem się z nim. Musieliśmy uważać. Domy wokół nas były puste i ciemne. Żadnej żywej duszy.
Z moich wspomnień była to jedna z weselszych alei, gdzie zawsze coś się działo. Mój dom, w którym mieszkałem, był niedaleko. Często jednak przechodziłem tędy, idąc samotnie w okolice lasu.  Mieszkali tutaj bogaci domownicy, na których podwórkach stały zawsze minimum dwa drogie i luksusowe samochody. Mimo to jednak większość była tu miła, bynajmniej ja tak to zapamiętałem.
Były  tu jednak osoby, które były tajemnicze i mroczne. Widziałem w ich oczach udawane uśmiechy i słyszałem sztuczne słowa co ranka, jakby chcieli za wszelką cenę wtopić się w tłum. Teraz widać to inaczej gdy wiem kim już jestem. Byli i żyli innym życiem, tutaj chcieli je ukryć, i całkiem nieźle im to szło. Jednak dziś ich domy były opustoszałe i martwe. Roślinność wokół mimo pogody, poschła, a dom wyglądał niczym z filmów grozy. Opustoszały niczym kilkaset lat temu.
– Co tu się stało? – zacząłem.
– Nie wiem, – spojrzał na chwilę na mnie, – ale raczej nie było miło.
Dalej szliśmy w ciszy, nadsłuchując każdego nieznanego odgłosu, który z każdym naszym krokiem ku końcu ulicy nie poprawiał się. Z każdym naszym krokiem robiło się mroczniej.
Na rogu ulic skręciliśmy w prawo, a następnie w pierwszą uliczkę w lewo za dużym i starym domem, który stał tutaj od wielu lat pusty. Właściwie to nie pamiętam by ktoś tu kiedykolwiek zawitał.
Od  zawsze porośnięty był wysoką trawą. Brak okien i zniszczony dach z  dziurami. Tynk ze ścian odpadał wielkimi płatami na wysokości kilku metrów nad ziemią. Nic się nie zmienił, nadal ten sam. Lecz dziś coś się zmieniło. Zapach, który dawał mi o sobie znać nie pochodził stąd. Płynęła z wewnątrz magia, która nie miała tu źródła. Przeszedł mi dreszcz po plecach. Przez  chwilę wydawało mi się, że widzę starca stojącego w czarnych, spróchniałych i drewnianych drzwiach. Patrzył na mnie, stojąc o lasce. Odziany w ładny i na pewno drogi, czarny płaszcz, który odbijał w sobie światło. Lecz wokół było ciemno.
Postać nagle znikła, a ja nadal wpatrywałem się w drzwi.
– Widziałeś tam kogoś? – zapytał się Trond, wracając do mnie.
– Nie. – skłamałem. – Zdawało mi się.
Mój  dom znajdował się kilka ulic dalej. Był to parterowy domek, podobny do całej reszty szeregu domów, odmalowany i pachniał świeżością.
Powrót tam, jak co wieczora wiązał się z powrotem niemiłych wspomnień. Im bliżej byliśmy tym więcej obrazów stawało przed moimi oczami. Na nowo widziałem jak za każdym razem byłem odtrącany, jak gdybym nie miał prawa tu mieszkać.
Rozpoznałem go z daleka. Jego wygląd był nadal ten sam. Światła były pogaszone, a auto które zawsze stało przed domem znikło. Nikogo nie było w domu. Przez chwilę stałem przed bramką, wąchając się wejść. Co prawda wiedziałem gdzie mój ojciec chowa klucz. Ale byłem tutaj po raz ostatni, a mimo to nie chciałem go pamiętać.
– Weź tylko to co jest niezbędne. Nie mamy czasu. – chwycił mnie za ramię. – Gdyby coś się działo, krzycz. Będę na ciebie czekał tutaj i obserwował ulice.
Wyciągnąłem  spod doniczki, która stała po lewej stronie drzwi, klucze i przekręciłem zamek, po woli otwierając je. 
– Tom. – poniosło się echo, po pustym mieszkaniu.
Nie minęła chwila gdy usłyszałem ciąg małych wybuchów, po których pojawił się ogień. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Ogień, koloru jasnego błękitu rozprzestrzeniał się szybciej niż było to możliwe. Chwilę później był już wszędzie. Płonął cały dom, wszystkie moje wspomnienia, zanikały wraz z nim. Cofnąłem się o krok, patrząc z Trondem jak ogień kończy swoje dzieło.
– Nie jest to zwykły ogień. Nie podłożył go byle złodziej, a silny mag. – powiedział Trond. – Ostatni widziałem podczas Wielkiej Wojny. – spojrzał mi w oczy. – Podłożył go wtedy twój dziadek, Sersus Kreewn.
– Dlaczego chciałby mnie zabić? – spojrzałem z powrotem na dom, który po woli się odbudowywał, sam.
Chwilę później dom stał tak, jakby nic nigdy się nie stało, brak jakichkolwiek śladów ognia czy nawet zadrapania.
– Na tym polegała ta magia. – zaśmiał się. – Zniszczył wszystkie po tobie wspomnienia. Jakbyś w ogóle tu nie mieszkał.

Published inDusza w Krwi
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x